Dzieci na zdalnym nauczaniu

Na początku była euforia, że nie trzeba chodzić do szkoły. Była radość, że można się wyspać, że nie będzie sprawdzianów. Było kombinowanie jak tu się wymigać od zdalnego nauczania. Czasem prawdziwe – kiedy kilkoro rodzeństwa nie miało sprzętu do jednoczesnego udziału w różnych lekcjach, w różnych klasach. Pewnie do dziś są rodziny, które mają z tym problem. Czasem udawane – bo skoro można sobie w tym czasie pograć, albo pogadać ze znajomymi, to po co tracić go w szkole?

Była też frustracja rodziców na przerzucanie obowiązków nauczania dzieciaków ze szkoły na rodziców. Czas pokazał, że nie da się wszystkiego ogarnąć zdalnie. I że nie wszyscy potrafią się zmobilizować do takiego trybu nauki. W sumie to ta frustracja trwa nadal, gdyż po miesiącu – dwóch (w zależności od klasy) dzieci i młodzież powrócili do zdalnego nauczania.

Teraz jest zniechęcenie. Dotychczasowe plusy zeszły na plan dalszy. Dzieci potrzebują kontaktów z rówieśnikami. Nie tylko takich online, ale na żywo. Potrzebują prawdziwych rozmów, zabawy, normalnej nauki. Coraz więcej z nich się zaniedbuje. Coraz więcej z nich zaniedbuje naukę. I coraz więcej zaczyna wpadać w nastroje depresyjne.

Każdy ma nadzieję, że to wszystko szybko się skończy, ale to co opowiadają lekarze nie napawa optymizmem. Jest coraz gorzej, więc o światełku w tunelu na razie w ogóle nie może być mowy. A skoro służba zdrowia „leży”, nie sądzę, żeby rządzący podjęli decyzję o powrocie dzieci i młodzieży do szkół. W końcu to decyzja o rozpoczęciu stacjonarnej nauki we wrześniu napędziła zachorowalność, nad którą już nie panujemy.

Każdy ma nadzieję, że jego ominie zachorowanie, albo że będzie przechodził je łagodnie, ale jak będzie w rzeczywistości to dopiero się okaże. Wirus jest na pewno wredny, więc w tej sytuacji nie ma pewniaków. Jak pokazują statystyki nikt nie jest „niezniszczalny”. Różnie to bywa.

I tylko dzieci żal… No dobra, nie tylko ich…